WYWIAD. Czwarta część „Listów do M” niebawem
2020-12-24 6:18:37
Na zdjęciu Marcinowi towarzyszy Janinka, wspomniana w wywiadzie nastolatka
Pandemia wymusiła wiele zmian. Między innymi – opóźnienie w premierze długo oczekiwanego kinowego hitu „Listy do M.4”. Zaplanowana na listopad 2020 r., by jak w poprzednich latach wprowadzać w magiczny nastrój świąt Bożego Narodzenia, odciąga się w czasie. Kiedy więc poznamy kolejne losy Melchiora zarabiającego jako św. Mikołaj (Tomasz Karolak), wciąż kochających się rozwodników (Agnieszka Dygant i Piotr Adamczyk) czy Wojciecha, zrozpaczonego po stracie żony (Wojciech Malajkat)? Jakie czekają nas cuda? Na te pytania i wiele innych odpowiada współautor scenariusza wszystkich części „Listów do M.”. To Marcin Baczyński. Na wstępie warto jednak przypomnieć, że: pierwsza część, która weszła na ekrany kin w 2011 r., była najchętniej oglądanym tytułem w 2011 r. Do 1 lutego 2012 r. film obejrzało ponad 2,5 mln widzów, a zarobił on ponad 49 mln zł (info z Wikipedii).
Rozmawia Olga Gajda
Olga Gajda: Wraz z początkiem XXI w., a potem po wejściu do Unii Europejskiej powstaje coraz więcej polskich komedii, które dawniej podziwialiśmy jedynie w zagranicznym wykonaniu. Podobnie, jak większość Polaków, ja ciągle odnoszę wrażenie, że kolejne części „Listów do M.” kręcone są w amerykańskim stylu. Intensywność barw, wnętrza, a także sytuacje kojarzą mi się z amerykańskimi serialami komediowymi typu: „Przyjaciele”, „Skrzydła” czy „Pełna chata”, które polska publiczność bardzo pokochała
Marcin Baczyński: Zależało nam na takim ciepłym klimacie. Myślę, że w tym duża zasługa Karoliny Szablewskiej, współautorki scenariusza do pierwszej części. Zawsze powtarzała, że trzeba być czułym dla bohaterów. Bardzo też dbała, żeby w filmie nie zabrakło świątecznego ciepła. Scenariusze ostatnich trzech części pisałem z Mariuszem Kuczewskim. Świetnie się dogadujemy. Obaj lubimy filmy, w których jest i smutno, i wesoło. Tak często bywa w kinie amerykańskim. Z kolei w polskim kinie jest taka tendencja, że jak komedia to wyłącznie śmiech, a jak dramat, to tylko smutek.
Pisząc „Listy do M.” zdecydowanie najpierw wymyślamy dramat, a dopiero potem staramy się go „dośmieszyć”. Oczywiście na ostateczny klimat filmu ogromny wpływ ma reżyser. W każdej części „Listów” był inny. Pierwszym był Mitja Okoń. Drugim Michał Dejczer. Trzecim Tomasz Konecki, a czwartą część wyreżyserował Patrick Yoka.
O. G.: Pewnie nie możesz jeszcze zdradzać szczegółów 4 części. Jednak już sam dorobek artystyczny Patricka Yoki, zapowiada ją wyśmienicie. Patrick Yoka, na marginesie partner życiowy Agnieszki Dygant, odpowiadał przecież za reżyserię wielu odcinków wspaniałego serialu „Niania” oraz „Świata według Kiepskich”…
M B: Najlepiej współpracowało mi się właśnie z Patrykiem. To człowiek otwarty, z ogromnym poczuciem humoru. Nie zawsze zgadzaliśmy się, ale słuchał argumentów. A to jest rzadkie w środowisku z dość nadmuchanym ego.
O. G.: Dlaczego zatytułowaliście film „Listy do M.”?
M B: W pierwszej i drugiej części były listy różnych dzieci do Mikołaja. Niestety większość wypadła na montażu, bo film wyszedł za długi. Ale zawsze bohaterowie mają świąteczne marzenia, nawet jeśli nie zapisują ich w formie listu.
O. G.: W pierwszej części, która weszła na ekrany kin w 2011 r., gra szalenie w tym okresie popularny aktor – Maciej Stuhr? W 3 i 4 części już nie występuje. Jest natomiast kilku aktorów, którzy dotrwali do niewyświetlonej jeszcze czwartej części. np. Tomasz Karolak, Wojciech Malajkat, Agnieszka Dygant i Piotr Adamczyk. Są, bo wymyśliliście im bardzo charakterystyczne role?
M B: Tych bohaterów pokochała publiczność. Wynika to z przeprowadzonych badań. Widzowie szczególnie polubili postacie grane przez Agnieszkę Dygant i Piotra Adamczyka. Szczepan i Karina wciąż się kłócą, rozchodzą, ale żyć bez siebie nie potrafią. Mnóstwo fanów ma też Melchior, grany przez Tomka Karolaka. To wieczny Mikołaj, niedojrzały, ale dla swojego synka gotów jest zrobić wszystko. Serca widzów zdobył też Wojciech Malajkat, mimo, że jego postać nie jest zbyt komediowa. To zawsze trochę smutniejszy wątek. Ale widzowie to kupują.
O. G.: Kolejne premiery „Listów do M.”, odbywały się w listopadzie. Zaczęło się w 2011 r., potem 2015 r., 2017 r. Premiera czwartej części, zaplanowana na listopad 2020 r., nie odbyła się za względu na pandemię? Kiedy publiczność zobaczy nową odsłonę „Listów”? Na Walentynki?
M B: Gdy kina są zamknięte, nie było sensu robić premiery. Film będzie wyświetlony w przyszłym roku.
O. G.: Na Walentynki?
M B: W listopadzie. To przecież świąteczny film i nie ma sensu puszczać go na wiosnę. Przez wiele lat panowała opinia, że ludzie najchętniej chodzą do kin na początku roku, w okolicy Walentynek. Kiedy powstała pierwsza część „Listów”, TVN, czyli producent, podjął ryzyko i zrobił premierę w listopadzie. Okazało się, że to strzał w dziesiątkę. Dlatego od kilku lat również inni producenci wprowadzają swoje filmy w listopadzie. To oprócz Walentynek drugi termin, w którym można w Polsce odnieść komercyjny sukces.
O. G.: Jak doszło do tego, że zostałeś scenarzystą?
M B: To długa historia. Wykonywałem w życiu mnóstwo różnych prac. Najbardziej chciałem być sprzątaczką w biurze. Sprzątaczka kończy pracę, kiedy inni ją zaczynają i ma cały dzień na czytanie książek. Niestety z posady sprzątaczki wyleciałem z hukiem i zacząłem pracować w „Gazecie Wyborczej”. Wciągnął mnie tam Andrzej Saramonowicz, mój kolega ze szkolnej ławki, który potem stworzył takie przeboje kinowe, jak „Lejdis” czy „Testosteron”. Jeszcze w trakcie pracy w „Gazecie” zacząłem pisać odcinki do serialu „Tata, a Marcin powiedział…”. Serial odniósł sukces i tak to się zaczęło. Potem jednak miałem długie przerwy w pisaniu scenariuszy. Przez jakiś czas współtworzyłem programy telewizyjne, między innymi „Wieczór z wampirem” czy „Wieczór z Jagielskim”. Założyłem też z przyjaciółmi firmę handlującą tanimi książkami. Biznes nie był jednak moją pasją. Postanowiłem wrócić do pisania. W tym czasie poznałem Karolinę Szablewską, która poprosiła mnie o pomoc przy serialu „Codzienna 2 m 3”. Zaprzyjaźniliśmy się i zaczęliśmy wspólnie pisać. Najpierw serial, potem postanowiliśmy wymyślić nasz pierwszy film. I tak powstały „Listy do M.”. Nie mieliśmy producenta, pisaliśmy na własne ryzyko. Ale się udało.
O. G.: Imponujące doświadczenie zawodowe poprzedziło więc twoją pracę nad pierwszą częścią „Listów do M.”. Jak powstają scenariusze?
M B: Scenarzysta nie wymyśla, tylko czeka i czeka aż mu coś przyjdzie do głowy. Co do głowy przyjdzie, w niewielkim stopniu zależy od wykonanej pracy. Jeśli w ogóle można to nazwać pracą. Najwięcej czasu zajmuje siedzenie, leżenie, spacery, rozmowy przy ognisku… Aż nagle, nie wiadomo skąd i dlaczego pojawia się pomysł. Potem trzeba to wszystko napisać, ale najważniejszy jest pomysł. Przy „Listach” siedzieliśmy na wsi, aż nagle przyszło nam do głowy, że w każdym wątku będzie dziecko, które ma jakiś problem. Dorośli próbują te problemy rozwiązać, myślą, że pomagają dzieciom, ale na końcu okazuje się, że pomogli przede wszystkim sobie. Ich życie się zmieniło. Po wielu dniach siedzenia wymyśliliśmy tę zasadę, a parę godzin później mieliśmy gotowe niemal wszystkie historie. Tak to działa. Najtrudniejszy jest pierwszy krok.

LISTY DO M
O. G.: Można odnieść wrażenie, że jesteś nierozerwalnie związany z „Listami”. Następuje przecież zmiana reżyserów, aktorów, a nawet osób, z którymi współpracujesz przy scenariuszach. A Marcin Baczyński niezmiennie wymyśla kolejne części kinowego hitu. Coś w tym musi być… Ale prawdą jest także to, że przez wszystkie części oprawę muzyczną przygotowuje Łukasz Targosz, a zdjęcia to zadanie Mariana Prokopa. Nie czujesz dyskomfortu, że zbyt dużo pochwał i splendoru spada na reżysera, a autorzy scenariusza nieco gasną, nawet w blasku odtwórców ról? „Listy do M.” zbierają przecież masę pochwał za lekkość dialogów i naprawdę niebanalne sytuacje…
M B: Całe szczęście, że nie jestem rozpoznawalny. Nie lubię udzielać wywiadów, nie lubię się pokazywać, rzadko chodzę na bankiety. Nie tęsknię za tym, by być sławną osobą. Natomiast zależy mi na tym, żeby znaleźć reżysera, z którym już na stałe będę współpracował i z którym będę się dobrze rozumiał. Na razie to się nie udało.
O. G.: Fajnym zabiegiem jest to, że w poszczególnych odcinkach pojawiają się wspaniali polscy aktorzy, którzy tworzą genialne kreacje w epizodycznych rolach. Myślę np. o Hannie Śleszyńskiej w 3 części.
M B: Te role drugoplanowe moim zdaniem powinny być jeszcze ważniejsze, bo ci aktorzy właśnie tworzą komediowość. Publiczność zapamiętuje ich charakterystyczne postacie.
O. G.: Jako autor scenariusza, chcesz tworzyć coś na podobieństwo sagi poszczególnych rodzin? Chcesz, żeby bohaterzy „Listów” starzeli się w swoich rolach?
M B: My nie planujemy kolejnych części. Najpierw potrzebna jest odpowiedź, czy widownia nie znudziła się tymi historiami. Powstanie kolejnych części jest więc uzależnione od decyzji widzów. Za każdym razem mamy wrażenie, że to ostatnia część. Dlatego nigdy nie zostawiamy wątków otwartych, które można by kontynuować. A potem „Listy” biją kolejny rekord oglądalności i znów siadamy do wymyślania.
O. G.: Czy aktorzy często modyfikują propozycje dialogów wymyślone przez scenarzystów?
M B: Są tacy aktorzy. Na przykład Piotr Adamczyk tak dobrze rozumie się na próbach czytanych z Agnieszką Dygant, że oni po prostu płyną. Po tych próbach dużo zmieniamy w ich dialogach. Mają genialne pomysły, a przede wszystkim jest między nimi aktorska chemia. Tak wczuwają się w postacie, że kłócą się, wymyślają sobie, aż wióry lecą, a my to tylko notujemy. To, że wojna między Szczepanem i Kariną ma aż taką temperaturę jest zasługą Piotra i Agnieszki. Dla odmiany Tomek Karolak gra mniej więcej to, co napisaliśmy.
O. G.: Zdradź jeszcze, w jakich sytuacjach i postaciach zawarłeś sporo z życia twoich przyjaciół czy miłości?
M B: Raczej to się nie zdarza. Kiedyś chciałem mojej przyjaciółce Aldonie zrobić przyjemność i jej imieniem nazwałem owcę, która wystąpiła w drugiej części „Listów”. Skończyło się straszną awanturą i musiałem owcy zmienić imię. Natomiast sporo uczę się od dzieci. Mam dwoje przyjaciół Joachima i Janinkę, którzy pomagają mi zrozumieć świat współczesnych nastolatków. Ten świat tak szybko się zmienia, że dorosły za tym nie nadąża. Jedyną inspirację ze strony dorosłych zawdzięczam mojemu przyjacielowi Witkowi, który w Hiszpanii pisał naukową książkę o Don Kichocie. Odwiedziłem go, mnóstwo gadaliśmy o błędnych rycerzach i tak do „Listów” trafiło zdanie z powieści Cervantesa. Chodzi o sytuację, kiedy „Don Kichot” staje na rozstaju dróg, puszcza lejce i mówi: Jedźmy tam, dokąd nas zaprowadzi przygoda. Na takim rozstaju był Szczepan w drugiej części „Listów”. Dlatego cytuje Don Kichota. Bo jak Don Kichot ma odwagę zaryzykować, rzucić wszystko i popędzić na spotkanie nieznanej przygody. Szczepan ucieka z Kariną do Meksyku. Wybrałem Meksyk, bo w Meksyku mieszka Witek.
O. G.: A cuda w twoim życiu? Może sukcesy filmów, do których napisałeś scenariusz… Pod jaką szczęśliwą gwiazdą się urodziłeś?
M B: Scenariusze to jest moja praca. Ja się z nią w ogóle nie identyfikuję. To tylko sposób zarabiania pieniędzy. Natomiast dzięki tej pracy spotkałem wielu wspaniałych ludzi. O wiele ważniejsi od pracy są dla mnie przyjaciele, moja biblioteka, mój dom na wsi i moje zwierzęta. A odpowiadając na twoje ostatnie pytanie – urodziłem się 17 grudnia. Nie wiem pod jaką gwiazdą, ale chyba szczęśliwą.
Foto TVN,
News & agency services