JABŁONNA. LEGIONOWO. Coś dla ucha i coś dla oka
2015-10-01 3:33:25
Po siedmiu koncertach u Jana Kantego przyszła kolej na inne świątynie. 19 IX muzyka kameralna i organowa zabrzmiała w kościele jabłonowskim, a następnego dnia w legionowskim kościele św. Józefa Oblubieńca.
Dudy szkockie, instrument jedyny w swoim rodzaju, równie oryginalny co ubiór męskiej połowy szkockiego narodu: kraciasta spódniczka. Paradujący w niej Lindsay Davidson zagrał na dudach szereg utworów w stylu szkockim. Towarzyszyła mu na harfie Irena Czubek-Davidson.
O pierwszym punkcie programu, zatytułowanym Zaproszenie do tańca, usłyszeliśmy z ust pani Ireny: „To nasz marsz weselny.” Domyślamy się, że przy dźwiękach tej właśnie kompozycji sympatyczna para polsko-szkocka kroczyła po ślubnym kobiercu.
Byłoby niesprawiedliwe, gdyby przede wszystkim cudaczne dudy przyciągały uwagę publiczności, toteż harfistka nie omieszkała nas poinformować, że jej instrument jest równie, a może nawet bardziej szacowny. Harfa celtycka była w użyciu już w zamierzchłych czasach, niezastąpiona na ucztach i pogrzebach, natomiast dudy pojawiły się na Wyspie „dopiero” 500 lat temu. One bardziej niż delikatna harfa nadawały się do boju, tzn. lepiej zagrzewały do walki, toteż piękny trójkąt ze strunami zszedł na drugi plan.
Może wskutek skojarzenia z Symfonią „Szkocką” Mendelssohna brzmienie dud kierowało moje myśli ku Szkocji i budziło chęć odwiedzenia tego kraju (a przynajmniej sięgnięcia po którąś ze szkockich powieści Waltera Scotta). I oto słyszymy komentarz przed kolejnym punktem programu. Ma to być dziełko odnoszące się do miejscowości, w której pochowano św. Andrzeja, patrona Szkocji, lecz nie opiewające bynajmniej ojczystego zakątka, natomiast wyrażające tęsknotę kompozytora za Italią – ciepłą, miłą, ładną, czego o szkockiej krainie powiedzieć nie można. Wniosek? Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.
Dla wykonania finałowego hymnu małe dudy zastąpiono dużymi. Tu już podczas gry niezbędna była postawa stojąca i nie wystarczyło naciskać łokciem miech; należało także dąć powietrze ustami.
Ten wzrost głośności przygotował słuchaczy do recitalu organowego Waldemara Krawca. Na początek Bach, ale nie Jan Sebastian, tylko jego kuzyn o imionach Wilhelm Ernst. Zabrzmiała Toccata C-dur, majestatyczna, melodyjna, o zwartym toku. Z chóru spłynęły fale muzyki potężne, lecz nie dość zróżnicowane, nie pozwalające delektować się szczegółami. Nie wiem jednak, do kogo kierować swoje utyskiwanie, do organisty czy do organmistrza? Do wykonawcy czy do budowniczego organów?
Następnie coś z twórczości kompozytorów śląskich, Brunona Steina i Moritza Brosiga. O tym Postludium i o tej Fantazji można rzec, iż więcej w nich nut niż muzyki.
W programie następnego koncertu, niedzielnego, znalazły się przeboje mistrzów: Ave Maria Wawiłowa, Arioso z Kantaty 156 Bacha, aria Pozwól mi płakać z opery Rinaldo Haendla, tegoż kompozytora Largo z Kserksesa, Toccata d-moll Bacha, Panis angelicus Francka, Ave Maria Schuberta, Te Deum Charpentiera. Wykonawcy: trębacz Łukasz Kurpiewski, sopranistka Joanna Stangrecik, wiolonczelistka Anna Wróbel.
Kierownik artystyczny Festiwalu, organista Michał Jung wystąpił w roli solisty i akompaniatora. Po organach piszczałkowych – elektryczne. Mimo to Bachowska Toccata nie zabrzmiała źle, jak można się było obawiać. Zdaje się, że uprzedzenie melomanów do tego „sztucznego” instrumentu jest nieracjonalne. Co do mnie, słuchałem z przyjemnością. Szkoda tylko, że po toccacie nie nastąpiła fuga i tym sposobem arcydzieło zostało okaleczone.
I jeszcze jedno, pod adresem śpiewaczki, która w dążeniu do wokalnego efektu nie zadbała o dykcję. Z pieśni Schuberta dało się słyszeć: „Spójrz na moje łzy” – i niewiele więcej.
ANTONI KAWCZYŃSKI
1 komentarz
I jest praktyczny aspekt wykorzystania praktycznego tak masowo stawianych kościołów. Popieram, obiekty te mają często ciekawe możliwości akustyczne