Milioner o złotym sercu
2021-08-29 4:11:48Andrzej Grabowski to jeden z dwu właścicieli Grupy POLMLEK, też zamku w Gniewie, kompleksu rekreacyjno-wypoczynkowego z zapleczem noclegowym i restauracyjnym. To człowiek szanowany i poważany zarówno w Pułtusku, gdzie mieszka, jak i w Gniewie – wśród mieszkańców i włodarzy zarówno powiatowych jak i województwa pomorskiego. Uważany za mecenasa kultury i dziedzictwa narodowego. Na Liście Forbesa najbogatszych przedstawicieli branży gastro i spożywczej 2020 roku na 45. miejscu. Dziś poznamy go jako miłośnika swojej rodzinnej wsi, Mierzeńca, też jako człowieka wrażliwego, pomagającego potrzebującym, sponsora, członka Małej Ojczyzny. Oto, jak go widzą ci z kraju lat dziecinnych, dla których urządził DOŻYNKI WSI MIERZENIEC
Do Mierzeńca w gminie Gzy w powiecie pułtuskim jadę z Ewą Rudzińską, a dokładnie to z Ewą i jej mężem Stanisławem. Gdyby nie oni, nigdy bym nie trafiła do szkoły, w której uczył się Andrzej i jego dwaj bracia i nie zobaczyłabym strugi, o której Grażyna Stefankiewicz de domo Rupińska napisała wiersz. No, może trafiłabym do Ewy Dyoniziak – Szuleckiej, przemiłej żony mojego ucznia Tomka, której mama użyczyła swoją stodołę na wiejską świetlicę. A ta świetlica – ANDRZEJÓWKA W BOCIEŃCU – powstała dzięki Andrzejowi Grabowskiemu – wyremontował ją i wyposażył, od A do Z.
Mierzeniec, do którego zmierzamy osiecką drogą, to wieś rozrzucona. Płasko tu jak to na Mazowszu. Wszystko jak na dłoni. Skręcamy w prawo i jadąc asfaltówką, mijamy liczne pola kukurydzy, gdzieniegdzie też buraczane. Wciąż zielono, ale zboża już zżęte, pola zaorane. Z drogi asfaltowej skręcamy w lewo, wjeżdżamy w polną, w tunel kukurydzy o ciemnozielonej barwie. Jeszcze moment i jesteśmy przed domem zaznaczonym dwoma starymi świerkami. Między nimi już widać wiejską świetlicę, dawną stodołę. Czy o stodole można powiedzieć, że jest wysmakowana estetycznie? Wita nas właścicielka posiadłości, Ewa Dyoniziak – Szulecka. – Mama zmarła zeszłego roku, w listopadzie, stodołę udostępniła kilka lat temu, a trzy lata wstecz pan Andrzej wpadł na pomysł, by tę stodołę podszykować, wyremontować, żeby służyła mieszkańcom wsi, jego koleżankom, kolegom oraz znajomym na spotkania. No i udało się, z roku na rok spotykamy się coraz częściej.
Spoglądam na nazwę obiektu. Że ANDRZEJÓWKA to jasne, ale że w BOCIEŃCU? Pani Ewa: – Zawsze mówiono, że tu jest Bocieniec, ale dlaczego, to trzeba by zapytać kogoś starszego, ja nie mam o tym zielonego pojęcia. A ta nasza świetlica? To była stara stodoła, dziś wyremontowana i użyczona na spotkania i coroczne dożynki. Mamy już nie ma, ale ona by chciała, żeby kwitło tu życie. Lubiła się bawić, była towarzyska i przyjazna dla wszystkich.
Fotografuję Ewę ze Stanisławem na tle okazałej świetlicy i w drogę, teraz do Starych Grochów, które sąsiadują z Mierzeńcem, do szkoły, do której uczęszczali prawie wszyscy moi rozmówcy. To parterowy długi budynek z gankiem, pusty, trochę smutny – obraz wspomnień. Po jego prawej stronie… siłownia zewnętrzna, całkiem, całkiem, współfinansowana przy pomocy środków z budżetu województwa mazowieckiego. W pobliżu szkoły struga, absolutnie malownicza, urokliwa. Oddzielała łąki Grabowskich i Rupińskich. To ją Grażyna Stefankiewicz, dawniej Grażynka Rupińska, uczyniła bohaterką liryczną w zgrabnym wierszu. To w niej dzieciaki z obu rodzin łowiły rękoma „wąsate rybki”. – Tak się zatracaliśmy w tym łowieniu, że przychodziliśmy do domów z pomarszczonymi od wody rękoma i nogami!
Grażka: – Z małego Mierzeńca i niedużej szkoły w Starych Grochach wyszło sporo wartościowych, mądrych, fajnych ludzi. No, książkę by napisał o tych naszych stosunkach, zabawach i latach dziecięcych. Piękne to były lata… Byliśmy zżyci, ludzi łączyły nawet kolejki po chleb, rozmowy w oczekiwaniu na towar. Takim centrum dowodzenia wsi to był sklep spożywczo-przemysłowy, zlewnia mleka, szkoła, przystanek, na który autobus zajeżdżał dwa razy dziennie. I kuźnia mojego dziadka, Hieronima, mężczyzny wysokiego jak topola. A na środku stała właśnie olbrzymia… topola, na której umieszczano wszelkie informacje.
W takim to miejscu wzrastał mały Andrzejek, który po latach stał się poważanym biznesmenem, współwłaścicielem Grupy POLMLEK, panem na zamku w Gniewie. – Andrzeja znam od urodzenia – kontynuuje Grażyna – chociaż on był z Mierzeńca, a ja ze Starych Grochów, mieszkałam o miedzę ze szkołą. Z okna mojego domu widać było siedlisko państwa Grabowskich. Oboje uczęszczaliśmy do ośmioklasowej szkoły w Grochach, byliśmy razem od pierwszej klasy. Bywało, że my, dziewczynki, siedziałyśmy z chłopakami, oni z nami za karę. Chłopakom może to i odpowiadało – śmieje się moja rozmówczyni. – Czasami ciągnęli nas za włosy, rozwiązywali kokardki. Ale było i tak, że graliśmy razem na boisku w piłkę, w względnej zgodzi, ja nieraz stałam na bramce… A po lekcjach bawiliśmy się w podchody. No i nauczycieli mieliśmy wspaniałych, niestety, niektórzy z nich już poodchodzili z ziemskiego padołu. A ci nasi nauczyciele to państwo Sitarscy, panie – Stasia Rapacka i Basia Marciniak, nasza wychowawczyni. Nasza klasa nie była liczna, ale łączona. Dziś sporo już nie żyje z naszej klasy, mało nas zostało. Och, pamiętam wszystkich i wszystko, uczniów i mieszkańców… Mam w pamięci nawet to, że pan Grabowski nosił białą czapką i wysokie czarne buty, oficerki. Jego synowie… Michał to był starszy brat Andrzeja, Wojtek młodszy. To były GRABUSIE albo MICHAŁY, MICHAŁKI. „Moje Michały” – mówił tata Grabowski. Andrzej GRABUŚ to był BIAŁY, ze względu na jasny kolor włosów, albo Jędruś. Rodzina Grabowskich była we wsi szanowana i poważana. Mama GRABUSIÓW była dystyngowana, spokojna, tata żartowniś, człowiek wesoły, figlarz, dostarczał wiele radości. Przesympatyczny człowiek. Dbał o umuzykalnienie synów, uczył ich gry na akordeonie i – chyba – na ustnych harmonijkach.
Gdyby Grażyna miała określić Andrzeja kilkoma zdaniami, to by powiedziała: – Wspaniały dla drugiego człowieka, pogodny, ciepły, pełen humoru, pogody ducha, wrażliwy na krzywdę ludzi, pomocny w potrzebie, dostrzegający tych, którym należy pomóc, filantrop. Jestem pełna podziwu dla jego osobowości. Mam w nim przyjaciela, z Basią, żoną Andrzeja, również jestem w dobrej komitywie, to też piękny człowiek. I też z naszych stron.
Wróćmy do strugi, więc do wiersza Grażki Stefankiewicz. To o niej powie mi Grażyna, że łączyła dzieci na równi ze szkołą. Wiersz brzmi tak: Kiedy idę wczesnym rankiem po mej łące zlanej rosą, nogi moje pieści trawa i obmywa stopy bose. Kaczeniec żółty łąkę przystroił, okrył ją suknię ze złota utkaną, jakże wytworna jest moja łąka, po której biegam codziennie rano. Soczysta zieleń budzi nadzieję, tłumi złe myśli, obdarza spokojem, dla mego serca jest ukojeniem, krainą ciszy, duszy wytchnieniem.
Ten Mierzeniec, z którego ród Grabowskich, ta struga, ta szkoła w Grochach zakleszczona w pamięci, a przede wszystkim tamtejsi ludzie to ANDRZEJOWA NAJMNIEJSZA OJCZYZNA. Heimat – w śląskim rozeznaniu DOM, OJCZYZNA PRYWATNA. To dla tych z NAJMNIEJSZEJ Ojczyzny Andrzej urządził DOŻYNKI. I dla szerokiego grona znajomych, przyjaciół, biznesmenów, samorządowców z Pułtuska, z powiatu i dla gości spoza pułtuskiej ziemi. W przyzamkowej TAWERNIE, nad błękitną Narwią. Ludzi więc było w bród, wyśmienite zamkowe jadło, lody z Zielonej Budki, przejażdżki gondolami, wystrzał armatni, tańce, do których raźno przygrywał dobry zespół muzyczny. Nie było jedynie kogucików na druciku i straganów charakterystycznych dla ludycznych imprez. Było wiele kwiatów dla dożynkowej gospodyni Basi Grabowskiej i jej męża – gospodarza. Były rozmowy przy stołach.
Pan Marek, pełen wiedzy o miejscu swojego urodzenia: – Mierzeniec to wieś datowana od XIV wieku. Nie za duża. Jej dziedzic nazywał się Mierzyński, stąd nazwa Mierzeniec. Jeden z Mierzyńskich był trzykrotnie rektorem Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, inny doradcą na dworze księcia Konrada Mazowieckiego, jeszcze inny sekretarzem królewskim. Tak, że wielu wykształconych ludzi, naukowców dała nasza wieś. Ostatni dziedzice wsi to byli Gąsiorowscy. Dziś w Mierzeńcu mieszka lekko ponad sto osób, niedużo, wieś się wyludnia, posesje wykupują warszawiacy. A Grabowscy? Znam ich od urodzenia. Ojciec Andrzeja się wyróżniał, długo kawalerem był, do 45 lat. Elegancki był, podobał się dziewczynom, a ożenił się z córką przedwojennego posła spod Przasnysza. Państwo Grabowscy dochowali się trzech synów, Andrzej jest środkowy. Jest jeszcze Michał i Wojtek, oni tu prawdopodobnie będą. – Równy gość? – pytam. – A jak się pani wydaje, jak on takie spotkania robi? – pytaniem odpowiada pan Marek. – Wyraźnie wygląda, że nie zapomniał skąd jego korzenie – pięknie włącza się do rozmowy pan Janusz. Dodaje: – Z jego strony to ładnie, że nie zapomniał o swoich i skąd pochodzi, inni może by się wypięli, raczej, on nie. I powiem pani, że za tydzień znowu będziemy mieli dożynki, te już w naszej wsi, jak co roku. Pan Marek: – A jako ciekawostkę powiem, że Andrzej urządził nam wycieczkę do zamku w Gniewie. Trzy dni żeśmy byli, żeśmy się bawili, a cały autokar nas był i jeszcze ci, którzy pojechali swoimi samochodami. Proszę pani, pływaliśmy gondolami po Wiśle, jeździliśmy bryczką po całym Gniewie, były pokazy hippiczne…
Słucham zaciekawiona, ale… – Więcej pani teraz nie powiem. Niech pani popyta innych – poucza mnie pan Marek.
Idę więc do Ewy Rudzińskiej – fajnej babki, z którą moja znajomość przy stole zaowocowała wycieczką po Mierzeńcu i Grochach. To ona wskazywała mi w TAWERNIE mieszkańców rodzinnej wsi Andrzeja: – Lubimy Andrzeja, no, kochamy go. Wiele dla nas robi. W tej naszej świetlicy, którą wyremontował i też wyposażył pan Andrzej, mieliśmy zabawę miesiąc temu, teraz czekają nas wiejskie dożynki, z wójtem Wojciechowskim i księdzem. Jesteśmy Andrzejowi bardzo wdzięczni, on nas sponsoruje, opłaca orkiestrę, napoje, po prostu wsio. Dostarcza produkty mleczne dla wszystkich mieszkańców. A o wycieczce do Gniewu ktoś ci mówił? Było nas tyle, ile weszło do autokaru plus samochody osobowe. Dwa przystanki po drodze na lody, w autobusie kosz wędlin, pieczywo, napoje. W zamku za nic nie płaciliśmy, zabawę mieliśmy, odbyliśmy rejs po Wiśle i nawet mszę świętą nam Andrzej zamówił.
Ewa zwraca wzrok ku wchodzącym gościom. – O, idzie sołtys, ten pan w koszuli w kratę, a ta pani w spodniach to jego żona.
Kiedy zespół muzyczny obwieszcza śpiewem: „Czuję, że mam dzisiaj dobry dzień”, podchodzę do budzącego zaufanie Witolda Czaplińskiego – cztery kadencje sołtysowania, radny od 2002 roku. Pytam, jasne, o fundatora dożynek. – Andrzeja znam od urodzenia, z tej samej wsi pochodzimy. Mieszkaliśmy od siebie jakiś kilometr, z bratem Andrzeja, Wojtkiem, chodziłem do jednej klasy. A Andrzej koleżeński był, towarzyski. Graliśmy w piłkę, ale i pomagaliśmy wszyscy rodzicom w pracy. Rodzice Andrzeja? Pan Grabowski był bardzo wesoły, wesoła dusza, towarzyska, oj, bardzo. Andrzej też jest wesoły i towarzyski. Mamy co roku takie spotkanie w pierwszą sobotę lipca, we wsi. To taka formuła balu wiejskiego. Organizują go mieszkańcy, Andrzej jest wtedy z nami, pomagał nam przecież przy remoncie świetlicy, podczas dożynek też będzie naszym gościem. Skąd wypływa ta pamięć do miejsca swojego urodzenia? Z sentymentu. Andrzej jest po prostu połową siebie w Mierzeńcu. Naprawdę. Pomaga potrzebującym mieszkańcom, co jakiś czas przywozi swoje produkty dla wszystkich, pamięta nasze imiona. A nasza wieś? Kiedyś siedlisk było 38, dziś starzy ludzie powymierali, teraz mamy aż 12 domów zajętych przez działkowiczów z Warszawy. Mamy nawet ulicę Warszawską na Mierzeńcu! Nie, rodziny w Mierzeńcu Andrzej już nie ma. Ostatni byli Szlascy, którzy wyprowadzili się do Pułtuska. Co bym sobie życzył dla wsi? Trudno tak z marszu powiedzieć, drogi mamy, asfalty mamy porobione – jestem radnym – śmieje się pan Witold. – Czyli – mówię – wsi spokojna, wsi wesoła. – Tak, wsi spokojna, wsi wesoła. I Andrzej przyjeżdża, nieraz i śmigłowcem zakręci kółko. Popatrzy na wieś z góry.
A znad Narwi mówi o Andrzeju serdeczna Jadwiga Kraszewska: – W Mierzeńcu jestem od 1969 roku. Miałam 20 lat, gdy tu przyszłam, wychodząc za Kraszewskiego. Naszymi sąsiadami byli Grochowscy i Grabowscy. Jak to dawniej, każdy każdemu pomagał – przy żniwach, przy sianokosach. Owszem, znałam rodziców Andrzeja, państwa Grabowskich, bardzo dobra rodzina była. Tata z poczuciem humoru, jak Andrzej, mama więcej spokojna była, bardzo inteligentna, córka posła, mama pochodziła z Bogatego, a z kolei jej mama była sędziną w Olsztynie.
Ciekawa jestem wrażeń pani Jadzi z wycieczki do Gniewu. – Oj, pięknie było, tak samo jak tu. Śpiewali, tańczyli, Michał Grabowski to dwie godziny śpiewał, umie grać na instrumentach, Andrzej też grał. Ich ojciec grał na skrzypcach, na każdych imieninach, na komunii, na chrzcinach. A Andrzej to do każdego zadzwoni, porozmawia, życzenia na święta i imieniny złoży, jak w rodzinie. Z przyjemnością też patrzę, jak się trzyma rodzina Grabowskich, bracia razem, bratowe razem… Tylko się cieszyć.
Właśnie mija nas Andrzej, którego zachęcam do fotografii. – Grażynko, fotografuj moich! – rzuca.
PS Tuż przed ukończeniem reportażu odebrałam telefon: – Czy napisała pani o tym, że pan Andrzej Grabowski postawił na naszym gzowskim cmentarzu nagrobek pewnym ludziom, niespokrewnionym z nim? Byli ubodzy… – usłyszałam. Nie, nie napisałam, dlatego teraz… piszę.
Grażyna Maria Dzierżanowska