LEGIONOWO. Barytonowe wokalizy
2017-06-18 3:37:45
Najaktywniejszą artystką podczas koncertu danego 11 VI była Maria Silva, towarzysząc na fortepianie sopranistce Agnieszce Kozłowskiej i barytonowi Arturowi Szałkowskiemu, a ponadto wykonując utwory solowe
Brzmienie głosów, na mój gust, nie było zbyt powabne. Powiedzieć o tym sopranie i o tym barytonie, że pieszczą ucho, byłoby grubą przesadą. Ich metaliczna twardość przywodzi na myśl raczej pospolite żelaziwo aniżeli któryś z metali szlachetnych. Kto wie, czy sprawa nie przedstawiałaby się inaczej, gdyby nie natężanie gardeł. Zapomnieli jakby oboje – zarówno śpiewaczka, jak i śpiewak – że miejscem ich występu nie jest teatr operowy na dwa tysiące miejsc, tylko mała salka.
A może wcale nie zapomnieli? Może po prostu nie chcieli zawieść oczekiwania publiczności, dla której głównym kryterium estetycznym są decybele. Im głośniej, tym piękniej. Kiedy śpiewaczka po paru ariach doszła do pieśni o jaskółce, która to pieśń w swym naśladownictwie jaskółczych wizgów okazała się szczególnie świdrująca w uszach – skwitowano to oklaskami iście frenetycznymi. Ale Jaskółka nie była jeszcze szczytem akustycznej przenikliwości. Największy „świder” został zademonstrowany w śpiewce autorstwa L. Arditiego. I właśnie ta nieszczęsna koloratura została oceniona najwyżej, w postaci oklasków skan-do-wa-nych.
Ja natomiast chciałbym uhonorować panią Agnieszkę najszczerszymi oklaskami za jej „akcję edukacyjną”. Przed rozpoczęciem każdej arii z tekstem obcojęzycznym raczyła rzucić kilka zdań wprowadzających słuchacza w treść utworu, dzięki czemu wiadomo było, „co jest śpiewane”. Lecz tylko ona przejawiła tę świadczącą o wyobraźni inicjatywę. Śpiewak był wyższy ponad takie drobiazgi. W Scarlattim, Haendlu i Szostakowiczu zalewał nas potokiem obcych wyrazów i ani trochę nie zatroszczył się o to, aby oświecić publiczność i poinformować, o czym śpiewa. Nie wątpię, że wiedział, o czym, ale w takim razie czemu nie podzielił się z nami swoją wiedzą?
Tak więc śpiewanie sopranowe, w przeciwieństwie do barytonowego, było całkiem komunikatywne, zwłaszcza że wspierane wybornym aktorstwem. Natomiast obserwacja gestów i mimiki śpiewaka niewiele dawała, przyprawiała raczej o zażenowanie, słowem, lepiej było słuchać ze spuszczonymi oczami.
Dodam, że strumień dźwięków wypływających z ust pana Artura odznaczał się jeszcze większą abstrakcyjnością niż abstrakcyjne obrazy zawieszone tegoż dnia w Salonie. Owe kompozycje barwne pędzla Romualda Krzyżanowskiego są opatrzone takimi oto tytułami: Ucieczka, Zapomnienie, Matnia, Przeszłość, Zmierzch, Niepokój, Nadzieja, Wędrówka, Samotność, Poszukiwanie itd. Tymczasem w udostępnionej słuchaczom ulotce programowej mamy: Gia il sole dal gange, How willing my paternal love, Si trai ceppi – bez słowników ani rusz.
Akompaniatorka dała się również poznać jako solistka, wykonując Nokturn Es-dur op. 9. To był właśnie taki Chopin, jakiego w naszym Salonie, ochrzczonym imieniem największego polskiego kompozytora, chciałoby się zawsze słyszeć. Pani Maria zagrała jeszcze interesujący utwór D. Browna, fantazję jakże melodyjną. Co wyrażającą? Powiedziałbym, że gdyby człowiek szczęśliwy, a umiejący za pośrednictwem fortepianu wypowiedzieć się bez reszty, zasiadł przy swoim instrumencie, efektem jego improwizacji byłoby właśnie to, majstersztyk opatrzony tytułem Mirage. Zawarta w muzyce błogość udzieliła mi się do tego stopnia, że koncert – pomimo tych wszystkich usterek – skłonny jestem ocenić pozytywnie. Nie była to bynajmniej strata czasu.
Antoni Kawczyński