ROZMOWY O LUBIELU, KMIOŁKACH I GOAK
Rozmawialiśmy długo o pamiętnym zamachu niedaleko Lubiela oraz o jego konspiracyjnej przeszłości po 1945 r. Zasadzkę na UB-ków, milicjantów i PPR-owców pod Lubielem pan Henryk widział oczami młodzieńca. Opowiadając o tamtym wydarzeniu sprostował przy okazji kilka nieścisłości zawartych w opracowaniach IPN. Henryk Zwaliński wraz z grupką rówieśników przyszedł 8 maja 1946 r. na sumę do kościoła w Lubielu z pobliskiego Rogóźna. Widział wielu nieznajomych młodych ludzi kręcących się po placu odpustowym. U jednego zauważył nawet słabo skrywany pod płaszczem pistolet maszynowy. W pewnym momencie na plac niedaleko kościoła zajechała duża wojskowa buda kryta brezentem z której wysiadła grupa osób; funkcjonariuszy Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa, Milicji Obywatelskiej, uzbrojonych członków Polskiej Partii Robotniczej z Pułtuska. Pod ich obstawą specjalny prelegent rozpoczął komunistyczny wiec na placu niedaleko kościoła. Pan Henryk kategorycznie zaprzeczał, wbrew opracowaniom IPN, że grupa komunistyczna wtargnęła do kościoła podczas nabożeństwa i zamieniła go w wiec. Rzeczywiście trudno było zaprzeczyć wersji pana Henryka. Komuniści urządzający wiec w kościele w czasie mszy wykazaliby się głupotą prowokując tym okoliczną ludność wiejską. Po skończonym przemówieniu wszyscy odjechali, jak się później okazało aby znaleźć śmierć w pobliskim lesie. W zasadzce pod Lubielem z rąk partyzantów z połączonych oddziałów braci Kmiołków i grupy „Przelotnego” czyli ppor. Stanisława Łaneckiego zginęło kilkunastu funkcjonariuszy reżimu.
Druga część naszej rozmowy poświęcona była jego udziałowi w antykomunistycznym ruchu oporu po 1945 r. Henryk Zwaliński związany był z legendarną grupą partyzancką braci Kmiołków. Dom pana Henryka był punktem kontaktowym i bazą wypadowa partyzantów. Bracia Jan i Franciszek Kmiołkowie uważani byli za jednych z największych wrogów ustroju komunistycznego w czasach stalinowskich. Urodzeni w Rząśniku niedaleko Lubiela, w latach okupacji niemieckiej należeli do ZWZ/AK. Po „wyzwoleniu” nie złożyli broni uważając, że Polska dostała się do ponownej, tym razem sowieckiej, niewoli. Należeli do ugrupowań: początkowo Wolność i Niezawisłość (WiN) a następnie, już do końca, do Narodowego Zjednoczenia Wojskowego (NZW). Grupa Jana Kmiołka wykonała około stu różnego rodzaju akcji zbrojnych wymierzonych głównie w aparat polityczny i ubecko-milicyjny władzy stalinowskiej.
Henryk Zwaliński wspominał; „Znałem dobrze Kmiołków. Dziesiątki razy przychodziły do mnie ich oddziały liczące po kilka – kilkanaście osób. Nieraz posiedzieli w dzień w mieszkaniu, spali w stodole. W nocy wystawiali wartę. Siostra gotowała im posiłki, które jedli w stodole. Wieczorem odchodzili. Nie mówili gdzie, bo obowiązywała tajemnica służbowa. Poruszali się w małych grupkach, a jak była jakaś akcja to łączyli się w większy oddział. Ludzie z grupy Kmiołków znali się jeszcze z czasów partyzantki akowskiej, więc byli zgrani. Księdza wikarego z kościoła w Lubielu mieli za swojego kapelana. W ich ostatnim okresie działalności słyszałem, że radzili się księdza, co robić, bo ludzi wokół nich ubywało z powodu aresztowań czy śmierci w walce. Chyba przez księdza złapali kontakt z dezerterem z UB, jak się później okazało szpiclem.”
Młody Henryk należał do Grupy Operacyjnej Armii Krajowej (GOAK) działającej w latach 1947 – 1948 na terenie miasta i powiatu Pułtusk. W pierwszym okresie działalności GOAK liczyła 20 członków. Chłopcy dysponowali bronią palną, pochodzącą z czasów II wojny światowej. Posiadali m.in.: CKM „Maxim”(?), automat PPSza, 3 karabiny Mauser, 5 pistoletów krótkich oraz granat i amunicję. GOAK dysponował także drukarenką do produkcji stempli i kart ewidencyjnych. GOAK została rozpracowana i rozbita przez UB na skutek zainstalowania w grupie „wtyczki”. Wyroki ferowane przez sąd wojskowy w Warszawie nie były łagodne. Przywódcy grupy dostali po 15 lat więzienia. Henryk Zwaliński w wieku 22 lat został aresztowany 14 grudnia 1948 r. i jako szeregowy członek GOAK został skazany „tylko” na 5 lat więzienia i 2 lata utraty praw publicznych.
SMUTNA WIADOMOŚĆ
O tych to wydarzeniach rozmawiałem z panem Henrykiem w lutym 2014 r. Planowałem, że w niedługim czasie zajadę jeszcze raz do Rogóźna i będziemy tym razem rozmawiać o pobycie w stalinowskich więzieniach i jego życiu w czasach PRL. Pan Henryk (po za chorą nogą) wyglądał wówczas świetnie i nie było w jego ogólnej kondycji nic niepokojącego.
Niestety los pokrzyżował moje plany. W czerwcu 2014 r. otrzymałem smutną wiadomość, że pan Henryk Zwaliński zmarł 2 maja 2014 roku.
WIĘZIENIE
W tej sytuacji czułem się zobowiązany dopisać nieskończoną opowieść o panu Henryku w oparciu o relacje jego najbliższej rodziny. Nadmienić tu trzeba że pan Henryk zawsze dbał o rzetelność i wiarygodność faktów historycznych których był świadkiem i w których brał udział.
W więzieniu w Pułtusku, gdzie poddawany był brutalnemu śledztwu, spędził kilka miesięcy. Przesłuchania ubeckie trwały dzień i noc; z lampą skierowaną w oczy wciąż były te same pytania i bicie, jak mdlał lali na głowę wodę z wiadra. Oprawcy kazali mu siedzieć na nodze od stołka, były żabki i bicie po piętach. Później został przewieziony do więzienia w Warszawie na Rakowieckiej. Trzymali go tam wraz z kilkunastoma więźniami w niewielkiej celi. Czasami brakowało powietrza i oddychali na zmianę przez szparę pod drzwiami.
Po kilkunastu dniach przewieźli Henryka do Rawicza. Wiele razy wspominał wspaniałych ludzi, z którymi przyszło mu tam spędzić kilka, bardzo trudnych lat. Opowiadał o Kazimierzu Pużaku, działaczu PPS który wytrwale podtrzymywał młodych więźniów na duchu. Z wielką wdzięcznością przypominał uwięzionych w Rawiczu polskich inteligentów z tytułami naukowymi, którzy dzielili się swą ogromną wiedzą z młodymi, prostymi chłopakami. Henryk Zwaliński i jego koledzy ukrywali w siennikach i ubraniach więziennych kawałki grafitu i spalone zapałki, którymi zapisywali na skrawkach gazet przekazywaną im wiedzę. To dzięki tym doktorom i profesorom z Rawicza Henryk mógł później czytać poważne pozycje naukowe i poruszać się w świecie wiedzy humanistycznej.
W PRL NIE BYŁO MU ŁATWO
Ponieważ wyszedł pół roku przed terminem jego pojawienie się w rodzinnej wsi było dla wszystkich niespodzianką. Pierwsze kroki Henryk skierował do swoich sióstr oraz do narzeczonej, która oczekiwała go z nadzieją przez cztery i pół roku. Wkrótce odbył się ślub w styczniu 1954 roku. Wcześnie osierocony nie mógł mieć wsparcia rodziców, po których pozostały liche zabudowania i kilka hektarów nieurodzajnej ziemi. Praca w zaniedbanym gospodarstwie wymagała ogromnego wysiłku. Od świtu do nocy budowali własnymi rękami podstawy życia dla swojej przyszłej rodziny. Henryk potrafił zrobić wiele rzeczy sam: wóz, sanie do wozu, potrzebne meble, podłogi. Sam naprawiał buty, wyplatał kosze z wikliny oraz wyroby z lnu, który wówczas uprawiali. Własnymi rękami z niewielką pomocą sąsiadów zbudował budynki gospodarcze. W tych pionierskich czasach, do ciężkich warunków życia dołącza się żałoba po stracie pierwszego dziecka. Na szczęście później przychodziły na świat kolejne dzieci. Był to czas największego domowego szczęścia w rodzinie Henryka Zwalińskiego.
Biegle czytał i pisał, co w tamtych czasach było rzadkością. Przychodzili do niego sąsiedzi, gdy trzeba było odpisać na urzędowy list lub napisać podanie. Ciągle poszerzał swoją wiedzę humanistyczną oraz wiadomości z zakresu rolnictwa. Prenumerował tygodnik „Gromada – rolnik polski”, w którym śledził głównie przepisy prawne. Tą drogą pewnego razu uzyskał informację, że z ziemi o najniższych klasach nie powinno odprowadzać się podatku dochodowego. Odwołał się do urzędu i uzyskał zwolnienie od opłat. Dobrą nowiną szybko podzielił się z sąsiadami, co przysporzyło korzyści całej wsi. Cieszył się rosnącym uznaniem sąsiadów, dlatego też, gdy zbliżały się wybory na sołtysa, mieszkańcy wsi postanowili głosować na niego. W wyborach uczestniczył oczywiście „przedstawiciel” władz. Kandydaturę przyjęto, ale gdy okazało się, że prawie wszyscy głosowali na Henryka Zwalińskiego, „przedstawiciel” oznajmił, że kandydat z więzienną przeszłością nie może zostać sołtysem. Tak więc sołtys został „wybrany z nakazu”. Podobnie było w innych sprawach; gdy pojawił się nowy wówczas materiał do pokrycie dachów – eternit, Henryk złożył podanie o przydział. Wszyscy inni dostali zgodę na kupno – jemu odmówiono. Jeden raz w życiu ubiegał się o pożyczkę na podratowanie zabudowań gospodarczych – niestety też jej nie otrzymał. Nauczony tymi doświadczeniami, już więcej nie zwracał się o nic do Państwa. Mógł liczyć tylko na siebie i zajmował się wyłącznie gospodarstwem bo czerwone władze nie pozwalały mu nigdzie podjąć pracy dorywczej (dopiero po 1980 r. mógł dorabiać jako stróż w Lubielu).
Jak by na osłodę tych upokorzeń miał szczęśliwe małżeństwo i kochającą rodzinę. Lubił siedzieć wieczorem na progu domu, grać na „organce” i śpiewać długie piosenki. Przeważały więzienne, partyzanckie i patriotyczne, ale były też i wesołe jak „Cztery córy miał tata”, „Domek z trzynastu cegieł” czy „Cyraneczka nie ptak”. Podczas prac na podwórku, zwłaszcza wieczorem, również rozlegał się jego śpiew. Czasami wciągał do śpiewu rodzinę. Gdy dzieci w porze zimowej leżały już w łóżkach, lubił im przy lampie naftowej czytać powieści. Potrafił się cieszyć z tego, co miał i co sam osiągnął.
Rodzina wspomina jak w czasie zakazanych w PRL świąt 3 Maja, 15 Sierpnia, 11 Listopada kiedy nie można było wieszać biało-czerwonych flag na domach, maleńka polska flaga pojawiała się w doniczce domowych kwiatków. Zawsze był widziany na lokalnych uroczystościach m.in. rocznicach zestrzelenia polskiego samolotu nad Narwią w 1939 r. Po 1989 r. na ręku nosił w czasie tych uroczystości opaskę Związku Więźniów Politycznych Okresu Stalinowskiego. Pan Zwaliński specjalnym patentem, za udział w walce zbrojnej z najeźdźcami, podpisanym w 1999 r. przez premiera RP otrzymał tytuł Weterana Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny zaś w 2008 r. prezydent RP mianował go podporucznikiem Wojska Polskiego.
Henryk Zwaliński zmarł na miażdżycę nogi i niewydolność krążenia w wieku 88 lat. Wszyscy (i ja się do nich przyłączam), którzy Go znali mówią, że to za wcześnie, bo tacy ludzie powinni żyć dłużej…
Autor składa podziękowania za informacje rodzinie Henryka Zwalińskiego, w szczególności Pani Alicji Tyc oraz Pani Agnieszce Tyc-Siembida.
dr Artur Bojarski