Stefan Coghen „JIM” – Wspomnienie o Powstaniu Warszawskim

2020-08-01 7:50:33

Zdjęcie wykonane w czerwcu 1941 roku w domu Państwa Piątków przy ulicy Reymonta w Legionowie. Stpją od lewej: Halina Koghen, uczestniczka Powstania w Legionowie, sanitariuszka, więzień Kazunia, Klara Koghen, uczestniczka Powstania w Legionowie, wiezień Pawiaka i Kazunia, Maria Koghen-Meszkes, uczestniczka Powstania w Legionowie. Poniżej Stefan Koghen. Autor, mieszkaniec Legionowa, był podchorążym Armii Krajowej. Służył w Batalionie „Paralos”.
Ranny 6 sierpnia podczas walk na Woli
Z archiwum p. Haliny Koghen-Oktaba

Do wspomnień należy rok czterdziesty czwarty
I jego miesiące sierpień i wrzesień,
I ten los okrutny, o jakże uparty
I krwią zbroczona ta Polska Jesień.

Pierwszego sierpnia słońce wzeszło krwawo,
Co też nie wszyscy widzieli.
Nad śpiącą, lecz zawsze czujną Warszawą
Widoczne dla tych, co czuwać musieli.

Pamiętam dokładnie – godzina czternasta
W upalny sierpniowy ten dzień,
Kiedy w Warszawie błysk i dym wyrasta,
I krzyk szwab – i strzelaj weń.

O jakże inna bezsenna noc druga
W ogniu i dymie, jękach i walce.
I zda się bez końca, och jaka długa
Na spuście zaś puchną palce.

Waliców, Żelazna, Leszno i Wola
Chwila wytchnienia i walka znów.
Walczą bez lęku chłopcy Parasola
O każdy blok, uliczny rów.

W walce i zgiełku na Woli dzień trzeci,
Szpital Franaszek, obrona cmentarzy.
I zda się, że z piekieł żywy ogień leci,
Że człowiek żywcem się smaży.

W dzień słońce dymem całe pokryte,
Noc jasna od ognia pożogi.
Płucom brak tlenu, ciało nie myte,
Mdleją już ręce i nogi.

Tygrysy Woli walczą uparcie,
Krwawiąc i ginąc za wolność i lud.
Pozycji broniąc nad siły zażarcie
Niszcząc bez przerwy ten szwabski brud.

Pamiętam Beja prawie bez głowy
Łączniczkę Irkę przeszytą kulami.
Widzę ja Mroczka bez ręki połowy,
Wandzię i Trefla z krwawymi ranami.

Jurand, Jol, Synek Hektor i Mały
Ja, Szczapa i wielu innych żołnierzy
Jeszcze są zdrowi i każdy jest cały
I każdy z swej broni w pierś wroga mierzy.

W szpitalu na Woli rzeź rannych pamiętam
Gwałt dziewcząt przez pruskie żołdactwo.
Polskiego peemu gra mściwa, smętna
Odwetem w łeb wali w plugawe robactwo.

Pamiętam jęk rannych, płacz dzieci i matek,
Pamiętam obronę zaciekłą pozycji.
Pamiętam palący się Woli ostatek,
Pamiętam rozkazy ostatniej decyzji.

Ja, Szczapa, Hektor i innych wielu
Rozkazem dowództwa – tygrysa zniszczyć
Doszliśmy w komplecie do samego celu,
By wolę sztabu swojego ziścić.

Wystarczył tylko jeden pocisk „piata”
By tygrys rupieciem się stał.
Lecz nadal odgrywał swą rolę kata,
Gdyż działko i „kaem” pociski wciąż słał.

Zatkać więc trzeba zabójcze gardziele
Do szturmu poszliśmy więc wnet.
W ruch poszły granaty, benzyny wiele
I potwór zamilkł od a do zet.

Lecz w chwili szturmu strata się stała,
Szczapa się na mnie słania bez siły.
Jeszcze go seria kul przywitała,
Które go w pasie na pół przeszyły.

Zginął on śmiercią żołnierza powstańca
W nierównej walce, bez szans zwycięstwa.
Bez skargi, bez żalu, jak postać skazańca
Z pogardą dla śmierci i pełen męstwa.

Pamiętam był to już sierpień czwarty
Rozkaz spełniony, lecz ze stratą człowieka.
Wracamy z powrotem w wyjściowe kąty,
Gdzie nowe zadanie już na nas czeka.

I tak bez końca walka, rozkazy
Przez noc i dzień następny cały.
Chłopcy wciąż walczą, czołgają jak płazy
Gdzież Jurand, Jol, Jaksa i Mały?

Pamiętam bezsenna i nocka piąta.
Sam jeden ja na czujce stoję.
I myśl się mąci, świadomość pląta,
Żebym nie usnął, tego się boję.

Zmęczenie jednak silniejsze było
I zmysły zszargane uległy mu.
Jam zasnął na warcie twardo i miło,
Aż zmiana przerwała minuty snu.

Sen się wydał odległym marzeniem,
Jak szczotka, mydło i woda.
I sycił się człowiek tylko wspomnieniem
Iż było, lecz nie ma – o jaka szkoda.

Powstańczą poduszką był kamień ulicy
Łóżkiem pozycja, przykryciem koc,
Chwilą wytchnienia – modlitwa w kaplicy,
Która dawała wiarę i moc.

Szósty sierpnia o wschodzie słońca
Szwab pewnie we wściekliznę wpadł.
Lawinę pocisków posyłał bez końca
I życie potrzebnych powstańców wciąż kradł.

Wola stała się wulkanem płonącym,
Gdzie śmierć swe żniwa zbierała.
Żołnierzom – powstańcom w walce ginącym
Spoczynek wieczny i wolność nastała.

Pamiętam, leżę na barykadzie.
Ulica Żytnia, Karolkowej róg,
A od szpitala, tam w tym sadzie
Naciera na nas przeklęty wróg.

Natarcie jednak złamane zostało
Oporem ognia powstańczych luf.
I wiele szwabskiej się krwi polało
W większości legł trupem bandycki chów!

Lawiną pocisków z dział i moździerzy
Szwab mszcząc się na nas nasz teren rył,
Że żyć będziemy nikt z nas nie wierzył,
Że zniosą, że zetrą nas w proch i pył.

Dostrzegam wśród ognia, dymu i huku
Kolega skokami prze ku barykadzie,
Lecz stanął, i słania się i krew na bruku
I sam się też już na nim kładzie.

Zdrowego żołnierza obowiązek święty
Nieść pomoc koledze rannemu.
Nie bacząc na ogień straszliwy, przeklęty
Skokami dobrnąłem ku niemu.

Szczęśliwie z ognia wyniosłem rannego
W sanitariatu opiekę oddając
Nie wierząc rzekłem – żyj długo kolego
Mnie wzrokiem wdzięczności żegnał – konając.

Oswoił się człowiek z widokiem śmierci,
Z cierpieniem rannych i konających,
Z jękiem i brudem, i kulą co wierci
Ciało żołnierzy do boju idących.

Grobem nam często bruk szarej ulicy,
Wytchnieniem noc ciemna na posterunku,
Szpitalem zaduch wilgotnej piwnicy,
Nadzieją zdrowie, broń pełna ładunku.

Gorączka walki nie pozwoliła
Na myśl, wspomnienia i rozważania.
Człowieka do zwierza bardzo zbliżyła,
Do chwili zranienia, nagłego skonania.

Z pieśnią na ustach do szturmu szliśmy
Z pogardą dla śmierci i wroga.
Nie znając litości szwaba biliśmy
Była to strasznej mściwości droga.

I stało się zadość pięknej roty słowom
-Twierdzą nam będzie każdy próg-
Za co powstaniec płacił własną głową
Żegnając przyjaciół – tak wam dopomóż Bóg.

Pamiętam karabin od strzałów gorący
Parzył w omdlałe me dłonie.
Prócz tego opodal blok cały płonący
Przypiekał swym żarem pod hełmem me skronie.

Tak broniąc zawzięcie swej barykady
Byłem nie świadom pozycji straconej.
Wtem wpada Osoria z drużyną zwiady
Cofamy się z placówki, za chwilę okrążonej.

Istna lawina pocisków spadła
Przez którą cofać nam się należy.
Ziemia od ciągłych wybuchów drżała.
Zwyciężymy? – Nikt z nas nie wierzy.
Prócz walki innego wyjścia nie mamy.
Śmierć dla nas wolności jest drogą.
Poddania, niewoli – wcale nie znamy
Po trupach pozycje zdobywać mogą.

Pamiętam dzielne łączniczki, bez strachu
Ofiarnie meldunek i łączność sprawiały.
Pod kulą, piwnicą, kanałem, po dachu
Z rozkazem do celu się przedostawały.

Sanitariuszek pełna poświęceń praca,
Niosąc ulgę dla rannych żołnierzy.
Niejedna często z pozycji nie wraca,
Gdzie we wspólnym grobie z kolegą leży.

Granic poświęceń dla nich nie było,
Choć przyszło życie złożyć w ofierze.
Ratować, ratować póki się żyło
Nim przyszło ginąć tak, jak żołnierze

One to właśnie z ognia nosiły
Powstańców rannych i konających,
Płacąc swym życiem i ponad siły
Stawały w szeregach o Polskę walczących.

Pamiętam Zula, Kama i Tina
Dewajtis, Zojda i innych wiele,
Dla których walka – nie żadna nowina,
Które w oczy śmierci patrzyły śmiele.

Umiały troskliwą opieką darzyć
Tych, których kule zraniły.
Umiały z „peemu” w łeb wroga prażyć,
Jak żołnierz w potrzebie się biły.

Tym właśnie dziewczętom po stokroć sława,
Którym nie obcy był trud i znój,
Których zrodziła wielka Warszawa
I pchnęła w straszliwy o wolność bój.

Pamiętam zrzut broni, ładunków żywności,
Pamiętam, pamiętam krwawe te dni.
Nie sposób opisać tej rzeczywistości,
Co w mych wspomnieniach do dzisiaj tkwi.

Pamiętam sztukasy przeklęte nurkują,
Pamiętam gwizd groźny bomb
Serię ładunku w pozycję lokują
Nad którą wyrasta olbrzymi klomb.

Pamiętam – opuszczam swe stanowisko
Ostatni z całej drużyny.
Wtem rwie się pocisk tuż przy mnie blisko,
Rzucając opodal drugiej rwącej się miny.

Podrywam się, biegnę i wpadam do bloku,
Gdzie serię wybuchów przestałem,
I znowu ruszyłem do dalszego skoku
Tak wśród rwących szrapneli skakałem.

Wśród tego piekła łączność straciłem
Z Osorią i resztą drużyny.
Że część ich rannych – nie świadom byłem,
Że padli ofiarą rwącej się miny.

Osorii już nigdy nie widziałem,
I części chłopców oddziału tego.
Potem zaś z częścią się spotkałem
W szpitalu, dzieląc losy rannego.

W bramie po skoku się zatrzymałem
Bacznie lustrując teren dokoła.
A z piwnic szloch ludzi ja słyszałem,
Płaczący głos dziecka, co matki woła.

Krew w żyłach mroził ten płacz dzieciny,
Żal do niej budząc, nienawiść do wroga.
A w myśli pytanie – za czyje to winy
Pełna męczeństwa tych dzieci jest droga.
Straszna się mściwość we mnie ozwała.
Chęć zemsty na wrogu za płacz dziecięcy.
Dłoń na „mauzerze” się mocniej zawarła,
Mordować szwaba, ten naród bydlęcy.

Za mord tysięcy matek i starców,
Za groby i dolę sierocą dzieci,
Za kraty więzień, męczarnie karców,
Za łunę Warszawy, co wśród nocy świeci.

Za gruzy i zgliszcza, za krew powstańczą,
Za okupacji niedolę, męczarnie,
Za ludu Warszawy dolę skazańczą,
Za gwałt, rabunek czyniony bezkarnie.

U bramy wylotu posępny sam stoję
Szykując następny kolejny skok,
Rwących pocisków zda się nie boję
I wroga szuka zmęczony mój wzrok.

Szósty sierpień, było to w południe,
A poprzez dymy widać błękit nieba
I słońce przez nie czasem błyśnie cudnie
Nadzieją nas karmiąc, jak kromką chleba.

I nagle poczułem ból silny, a tępy,
W ustach i nosie gryzący smak prochu
W mundurze dostrzegłem dziurę i strzępy
I krew płynącą z piersi po trochu.

Krew się ustami rzuciła obficie,
Oddech nierówny, ból w piersi ogromny.
Z głąb bramy szukam dla siebie ukrycia
I jeszcze stoję i jeszcze przytomny.

I wtem, o Boże, co się ze mną dzieje?
Świadomość tracę i siły,
I stać już nie mogę i czuję że mdleję,
Że schodzę w czeluści mogiły.

I jeszcze ostatnie, świadome przebłyski
Myśl moją kierują w te strony,
Gdzie został ktoś drogi, kochany, bliski
Być może na wieki stracony.

I jeszcze tylko starczyło sił tyle,
Aby wyszeptać jej imię kochane
I wszystko rozwiało się, jak w mglistym pyle,
A szczęście zostało pociskiem wyrwane.

A gdy świadomość powtórnie wróciła
Leżałem na noszach bez hełmu i broni.
Nade mną dziewczęca twarz się chyliła
Trzymając mą rękę w swej dłoni.

Tak młoda, subtelna dziewczęca postać,
Nieznana, lecz swoja i bliska,
Aż dziw, że trudom tym mogła sprostać,
Co wojna, jak kłody pod nogi ciska.

Blond włosy, oczęta jak chabry lśniły,
Twarzyczka śliczna, jak róży kwiat.
W oczach i litość i żal się odbiły
Nad miastem walczącym, co niszczył nam kat.

I jeszcze dwie inne druhny przybyły,
Gdyż czas już naglił do drogi.
Znak krzyża świętego w skupieniu zrobiły,
Dźwignęły me nosze z podłogi.

Poniosły ten ciężar nad siły swoje
Przez teren, gdzie śmierć hulała,
Gdzie trwały jeszcze zacięte boje,
Gdzie metr po metrze Wola padała.

Kraków, szpital dla rannych
powstańców Warszawy,
październik-listopad 1944 r.

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *